Refleksja nad kryzysem i upadkiem Rzeczypospolitej w świetle amerykańskich debat ustrojowych

Michał Rastaszański
Wydział Historii UW

Kolonie amerykańskie po wygranej wojnie o niepodległość rozpoczęły prace nad organizacją nowego państwa. Rozważano, czy stany powinny się zrzeszyć w federację czy konfederację. Czy rząd federalny powinien opierać się na regularnej armii, czy może na milicji? Kto powinien stanąć na czele takiego tworu i jakie będzie miał prerogatywy? To tylko część z wielu fundamentalnych zagadnień, nad którymi wówczas pracowano. Podczas debat pojawiały także argumenty zaczerpnięte z obserwacji historii i współczesnej sytuacji międzynarodowej. Obawiano się wówczas powtórzenia błędów innych republik - angielskiej, holenderskiej, a także polsko-litewskiej Rzeczypospolitej. To właśnie kryzys i upadek Polski przyciągały uwagę Amerykanów. Rozbiory szlacheckiego i feudalnego, ale jednak republikańskiego kraju wpływały na dyskusje nad własnym ustrojem. Elity amerykańskie znały historię najnowszą Rzeczypospolitej przede wszystkim z dzieł francuskich i brytyjskich intelektualistów oświeceniowych. Amerykanie utrwalali sobie opinię o Polakach m.in. na podstawie takich źródeł, jak Wielka Encyklopedia Francuska, dzieła Woltera, Rousseau czy bardzo popularna relacja angielskiego pisarza podróżnika Williama Coxe’a, który spędził w Polsce aż dwa lata. Zdając sobie sprawę z kryzysu struktur politycznych Rzeczypospolitej, Amerykanie starali się wskazać główne przyczyny takiego stanu rzeczy i tym samym wyciągnąć z nich naukę na przyszłość. Jak stwierdził profesor Jerzy Grobis: "Obiegowa opinia, że słabość Polski jest wynikiem wolnych elekcji, nabrała charakteru kanonu politycznego w ustach ojców założycieli Stanów Zjednoczonych". Co więcej, najnowsza historia Polski stawała się niejako przypomnieniem, co może spotkać Amerykanów, jeśli wprowadzone rozwiązania okażą się wadliwe.

Wnioski płynące z wolnych elekcji i potęgi szlachty

Jedną z debat, podczas której nawiązano do Rzeczypospolitej, było rozważanie kwestii wyborów władzy wykonawczej. W Stanach Zjednoczonych prezydent jest obierany przez kolegium elektorów. Są oni wybierani w poszczególnych stanach, a ich liczba odpowiada proporcjonalnie liczbie mieszkańców. Dziś prezydent może piastować swój urząd dwie kadencje, co ustalono w 22. poprawce do konstytucji z 1951 roku. Odpowiada to zresztą niepisanej tradycji zapoczątkowanej przez Jerzego Waszyngtona, z której wyłamał się jedynie Franklin Delano Roosevelt, wybrany na swój urząd aż czterokrotnie (zmarł miesiąc po rozpoczęciu czwartej kadencji). To właśnie ten przypadek doprowadził do wspomnianego uszczegółowienia prawa.  

Nie od początku jednak forma wyboru prezydenta była oczywista. Szukano różnych rozwiązań, posiłkowano się przykładami innych republik. Jedną z osób, która sięgnęła po argument przykładu Rzeczypospolitej był Gouverneur Morris. Ten prawnik, który na konwencji konstytucyjnej był reprezentantem Pensylwanii, stał się jednym z czołowych twórców konstytucji USA. W czasie konwencji federalnej, która zebrała się w 1787 roku w celu uchwalenia ustawy zasadniczej, zabierał głos najczęściej ze wszystkich (aż 173 razy), a jego postulaty wielokrotnie przyjmowano. Jedną z jego istotnych zasług, obok stworzenia preambuły konstytucji, jest jej drugi artykuł dotyczący władzy wykonawczej.

Podczas debaty był silnym zwolennikiem głosowania powszechnego obywateli. Sprzeciwiał się elekcji prezydenta przez parlament albo przez przedstawicieli poszczególnych stanów. Jego zdaniem głos każdego obywatela powinien się liczyć. Ponadto według Morrisa, wybór władzy wykonawczej przez parlament musiał się skończyć tyranią, tyle że nie jednego, ale wielu tyranów - parlamentarzystów. Przytaczał podczas tej debaty przykład Holandii, Wielkiej Brytanii, a także Rzeczypospolitej. W zapisach z konwencji konstytucyjnej zauważono, że Morris "był zdziwiony, że głosowanie przez naród mogłoby być kiedykolwiek przyrównane do polskiego sposobu wyboru swojego przedstawiciela". Morris nie uznawał szlachty za ogół obywateli. Określał ich "wielkimi" i sugerował ich podobieństwo do amerykańskich kongresmenów, a więc politycznych elit. W tym porównaniu dodawał, że "Wielcy muszą być wyborcami w obu przypadkach [na sejmie i kongresie - M.R.], a korupcja i kabała, o której wiadomo, że charakteryzuje jeden sposób, wkrótce znajdzie drogę do kolejnego". Dodawał do tego, że dokonywanie wyboru przez wiele organów jest zawsze gorsze od wyboru władzy przez jedną osobę bądź przez ogół obywateli. Postulat Morrisa został przyjęty, ale nie tak jak początkowo zakładał, ponieważ pod wpływem stanów południowych wprowadzono system elektorów oparty proporcjonalnie na populacji (w tym niewolników liczonych jako 3/5 osoby).

Konstytucja amerykańska doczekała się szeregu komentarzy ze strony Amerykanów. Kwestię elekcji prezydenta krytykował Thomas Jefferson, łącząc z nią sytuację króla w Rzeczypospolitej. Był on sceptyczny co do utworzonej w konstytucji formy wyboru prezydenta, którego w liście do Johna Adamsa określił jako "kiepską wersję polskiego króla". Wśród wad wskazywał możliwość nieograniczonych reelekcji. Obawiał się, że taka forma władzy będzie z jednej strony bardzo niestabilna, a z drugiej, przyciągnie osoby żądne długotrwałych rządów. Z tego powodu uważał, że najlepszym rozwiązaniem byłoby uniemożliwienie prezydentowi ponownego startowania w wyborach po czterech latach. Mając w pamięci historyczne problemy elekcji monarchów, w tym współczesnej mu Rzeczypospolitej, Jefferson wyrażał obawę, że możliwość wielokrotnego przedłużania prezydenckich rządów sprawi, iż Stany Zjednoczone może spotkać podobny los jak Polaków: "frankofil lub anglofil będzie wspierany przez naród, z którym się przyjaźni. Raz wybrany, ale przegłosowany w drugiej lub trzeciej elekcji jednym lub dwoma głosami, będzie stwarzał pozory fałszerstwa, grał nieczysto […] i zostanie wsparty przez jedną europejską nację, gdy większość [która wybrała opozycyjnego prezydenta - M.R.] zostanie poparta przez inną". W liście do Madisona (1787) stwierdzał nawet, że wybory w Stanach staną się wkrótce o wiele bardziej interesujące dla europejskiej opinii publicznej niż te w Polsce.

Tego typu głosy nawiązujące do ustroju Rzeczypospolitej nie były odosobnione. Już po uchwaleniu konstytucji John Adams opublikował dzieło A Defence of the Constitutions of Government of the United States of America, gdzie bronił nowej ustawy rządowej jako funkcjonalnej dla ustroju republikańskiego. W rozdziale o republikach monarszych wyszczególnił Anglię i Polskę. W dziele krytykował ogólną słabość tej ostatniej, a przede wszystkim słabość egzekutywy i brak trójpodziału władzy. Jak stwierdzał: "Można przyjąć jako uniwersalną maksymę, że każdy rząd, który nie ma trzech niezależnych organów w swojej legislaturze, wkrótce stanie się monarchią absolutną lub grupą aroganckiej szlachty rosnącą z dnia na dzień w manię splendoru i wspaniałości, unicestwi lud i wspólnie ze swoimi końmi, psami i wasalami unicestwią króla, tak jak się poluje na jelenia, nie pragnąc niczego tak bardzo, jak jego śmierci". Kwestia słabej władzy wykonawczej nurtowała również Jamesa Madisona, który stwierdził, że Polska była: "jednakowo niezdolna do samorządności i samoobrony", a także wyrażał obawę, żeby zjawisko interwencji obcych mocarstw, które dotknęło Polaków, nie powtórzyło się w Ameryce. Jednym ze zwolenników systemu wyborczego z konstytucji był deputowany z Pensylwanii James Wilson, który bronił przyjętego rozwiązania: "Nie będzie łatwo skorumpować elektorów i nie będzie czasu ani okazji na zamieszki czy intrygi. To nie będzie, proszę pana, jak elekcja polskiego sejmu, rozpoczęta hałasem, a zakończona rozlewem krwi".

Do wolnej elekcji nawiązywali również antyfederaliści - grupa przeciwników konwencji konstytucyjnej i idei państwowej centralizacji. Jeden z nich, anonimowy publicysta, na łamach gazety "New York Journal" wyrażał swój absolutny sprzeciw wobec wprowadzanej instytucji prezydenta. Jego zdaniem, w takiej formie był on królem we wszystkim poza tytułem. Co więcej, jak stwierdzał autor, prezydent Stanów był ponadto "królem najgorszego rodzaju - królem elekcyjnym". Przedstawiciel antyfederalistów, znów nawiązując do Rzeczypospolitej, dodawał,że "wybór króla, czy to w Ameryce, czy w Polsce, będzie sceną grozy i zamieszania".

Po upadku Rzeczypospolitej

Po rozbiorach pamięć o Rzeczypospolitej nie ustała. Doceniono oczywiście dzieło Konstytucji 3 Maja i ostatnią próbę ratowania kraju przez Kościuszkę, ale upadek Polski był niejako potwierdzeniem wcześniej utrwalonych tez ojców założycieli. Młodą republikę czekały nowe i liczne wyzwania polityczne, znów niektórym Amerykanom nasuwające myśli o upadku Polski, wówczas już zupełnie podzielonej przez sąsiadów.

U schyłku XVIII wieku Stany Zjednoczone toczyły (w latach 1798-1800) z Republiką Francuską quasi-wojnę. Chociaż był to konflikt rozgrywający się na morzu, przysporzył również wielu dyskusji na temat konieczności powołania sprawnej obrony lądowej. Spór miał charakter ideowy, ponieważ tak naprawdę jego przedmiotem było miejsce wojska w republikańskim społeczeństwie. Zdaniem wielu, profesjonalna i silna armia regularna psuła społeczeństwo i była potencjalnym narzędziem w rękach władzy, która z kolei mogła się przeistoczyć w tyranię. Ucieleśnieniem obrony republiki mieli być obywatele pod bronią - milicjanci. Poparł ją podczas tych dyskusji jeden z kongresmenów, mówiąc, iż"zaprawieni w bojach generałowie francuscy nie wierzą, że nasze armie są w stanie stawić czołaich armiom. Ci generałowie nie będą mieli co do tego żadnych wątpliwości. Niech jednak przypomną sobie cuda męstwa, jakich dokonywała ich własna milicja. Wspomną, że milicja francuska uratowała ten kraj przed losem Polski". W taki sposób za Atlantykiem poruszono przypadkiem ówczesny problem reformy polskiej armii i idei armii obywatelskiej, nad którą głowiono się na Sejmie Czteroletnim i podczas insurekcji Kościuszki.

Niebawem po ugaszeniu jednego kryzysu przyszedł kolejny. Po wyborach prezydenckich z 1800 roku, które republikanie Jeffersona nazwali rewolucją, nastąpił jeden z pierwszych poważnych kryzysów politycznych. Po raz pierwszy w historii Stanów elekcję wygrała opozycja. W tamtym okresie nie było oddzielnego głosowania na wiceprezydenta, docelowo każda partia wystawiała dwóch kandydatów, a każdy elektor miał dwa głosy. Z tego powodu o fotel prezydenta walczyli między sobą dwaj kandydaci republikańscy, Jefferson i Burr. W głosowaniu uzyskano jednak remis i zgodnie z prawem zwycięzcę miał wyłonić parlament. Kongres był wówczas zdominowany przez partię, która przegrała wybory, toteż zdobycie poparcia kongresmenów było niezwykle trudnym zadaniem. Ponawiano głosowania, ale żaden z kandydatów nie mógł zebrać większości. Pojawiły się niezadowolone głosy, że federaliści celowo blokują wybory na prezydenta, aby utrzymać się przy władzy. Przed Stanami zamajaczyła nawet wizja wojny domowej. Mimo że wybrano ostatecznie Jeffersona, tak poważny kryzys wkrótce zaczął być przyczyną tworzenia nowej poprawki do konstytucji, która miała uchronić Amerykę przed podobnymi problemami w przyszłości. Sprzeciwił się jej twórca artykułu konstytucyjnego o prezydencie, wspomniany już wcześniej Gouverneur Morris. W liście do przewodniczącego legislatury nowojorskiej stwierdził: "Wszystkie sztuki i intrygi, które zostały użyte w rządach elekcyjnych w Starym Świecie, wkrótce znajdą u nas swoje miejsce i jeśli elektorzy nie ukryją swoich głosów do dnia wyznaczonego przez prawo na ich otwarcie, i jeśli nie będzie się zarządzać natychmiastowych wyborów przez Izbę Reprezentantów, to niedługo będziemy mieli tu sceny z polskich sejmów i elekcji, które tam się odbywały, a wkrótce później los Polski może być losem USA".

Morris krytykował nie tyle samą procedurę wyborów (której był obrońcą), ile ich realizację. Jako obrońca współtworzonej przez siebie ustawy rządowej  uważał, że każda nowa poprawka osłabia powagę jej nienaruszalności i prowokuje kolejne nieprzewidziane skutki. Chcąc podkreślić wagę debat nad sposobem wybierania władzy wykonawczej, wskazywał, że jego odwołanie do historii Rzeczpospolitej podczas konwencji konstytucyjnej w 1787 roku nie było nietrafione. Stwierdzał, że jak pokazała przyszłość: "Wielcy i ambitni książęta brali udział w elekcji króla polskiego. Pieniądze, groźby i przemoc szły w ruch. Miały miejsce przemoc i rozlew krwi, a teraz kraj ten został podzielony pomiędzy sąsiednie potęgi, z których jedna dwa wieki temu była zaledwie drobnym księstewkiem".

Nawiązanie do możliwej ingerencji obcych mocarstw w elekcję prezydenta w USA pojawiło się w Kongresie ponownie podczas amerykańsko-brytyjskiej wojny z lat 1812-1814. Był to konflikt, który okazał się jednym z pierwszych poważnych sprawdzianów młodej republiki. Stany Zjednoczone nie radziły sobie w tym starciu najlepiej i trudno było przewidzieć skutki najnowszego sporu z dawną metropolią. Opozycyjna partia federalistów bardzo głośno sprzeciwiała się dalszemu prowadzeniu tej wojny, co prowadziło do dalszych podziałów w społeczeństwie amerykańskim.  Kongresmen republikański Nathaniel Macon, przestrzegał, by "pamiętać o wielkim zainteresowaniu, jakie potęgi europejskie okazywały wobec wyboru króla Polski. Już sam ten fakt wystarczy, abyśmy uwierzyli, że przynajmniej Wielka Brytania i Francja, gdyby mogły, byłyby skłonne wtrącać się w nasze wybory, oraz że bez wątpienia patrzą na nie z pewnym zainteresowaniem".

Czy Rzeczpospolita dawała jedynie negatywny przykład?

Wydaje się, że podczas debat nad kształtem amerykańskiego ustroju przeważały negatywne przykłady i stereotypy na temat Rzeczypospolitej, przytaczane w formie refleksji nad tworzeniem własnego państwa. Jest to jednak tylko jedna strona opinii o Rzeczypospolitej XVIII wieku. Bez wątpienia wysiłki Polaków na rzecz reformy i odbudowy państwa cieszyły się szacunkiem u bardziej zorientowanych w temacie Amerykanów. Jeszcze w 1814 roku w Kongresie Charles Jared Ingersoll stwierdzał, że Polska, której historia najnowsza, według niego, nie była dobrze znana w Stanach, zawierała "więcej przykładów heroicznego patriotyzmu i pouczających w wielkich lekcjach prawości republikańskiej, niż jakakolwiek inna".